Przejdź do głównej zawartości

Z półki leśnej Bibliotekarki - 30. Valeri Perrin i „Życie Violett”


Valeri Perrin i „Życie Violett”, czyli jak przetrwać pobyt w szpitalu

Pomyślałam sobie, że napiszę o Sycylii. O tonącej w chmurach Etnie, teatrze grecko-rzymskim (bo najpierw był grecki, a potem Rzymianie go przebudowali) w Taorminie, o legendach związanych z Wybrzeżem Cyklopów i maleńkiej sadzawce Aretuzy w Syrakuzach… No i oczywiście o opowiadających o Sycylii książkach. Tymczasem niedawno spędziłam parę dni w szpitalu. Z Sycylią pod powiekami, z ciepłym wspomnieniem skrzącego się w blasku zachodzącego słońca morza, pełna wakacyjnych wrażeń trafiłam do KPCP (Kujawsko-Pomorskiego Centrum Pulmonologii) na Seminaryjnej. Szpital jest zabytkowy, prezentuje się okazale, należy do najstarszych tego typu obiektów w Bydgoszczy. W żaden sposób mnie to jednak nie pocieszało, choć oczywiście nie mogłam nie zwrócić uwagi na jego walory architektoniczne. Perspektywa spędzenia w nim kilku dni mocno mnie przybiła.

Procedura „planowego przyjęcia” przebiegła szybko i sprawnie. O 8 znalazłam się na oddziale. Musiałam jeszcze poczekać aż zwolni się łóżko. Zwyczajowo zwalnia się koło 13, 14, gdy szczęśliwiec kończący swój radosny popas w szpitalu odbiera wypis. Usiadłam więc na jednym z czterech krzesełek, obok sekretariatu i… Chciałoby się napisać – pogrążyłam w czarnej rozpaczy… Przed totalnym upadkiem powstrzymały mnie ciekawe spostrzeżenia socjologiczne, które na gruncie szpitalnym można właściwie czynić bezustannie. Podtrzymały mnie na duchu także rozmowy z innymi pacjentami czekającymi wraz ze mną. Na dobry początek wysłuchałam opowieści pierwszego, zesłanego na pocieszenie mojego udręczonego serca „anioła”, czyli babeczki, która wpada na oddział od czasu do czasu „na odczulanie”. Szczęśliwie przebiega ono bez noclegów. Usłyszałam kilka ciepłych historii rodzinnych, które chyba z powodu stresu szybko mi z głowy wyparowały, pozostawiając po sobie wspomnienie czegoś dobrego i budującego. Dzięki nim względnie spokojnie przetrwałam czas oczekiwania „na łóżko”. Wreszcie się doczekałam i sympatyczna pani pielęgniarka poprowadziła mnie do „mojej” sali, która znajdowała się vis a vis dyżurki pielęgniarzy (tak, pielęgniarzy, bo było dwóch młodzieńców, przy czym jeden zdenerwował się, że ruszam ręką podczas zakładania wenflonu… Raju, no naprawdę….). Przydzielone mi wyrko znajdowało się przy oknie, co uwielbiam, zwłaszcza, że okno było z boku, a nie za głową. Na środkowym łóżku stacjonowała staruszeczka, pani Czesia, a na pierwszym, przy wejściu urocza pani Krysia. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy, choć to może za dużo powiedziane, ale na pewno przypadłyśmy sobie do gustu. Obie panie były bardzo wylewne i chętnie opowiadały o sobie i swoich bliskich, co z kolei natchnęło mnie wieloma refleksjami na temat relacji międzyludzkich i tego, jak wiele od nich zależy. Nie wiem dlaczego, ale ja zupełnie nie odczuwam potrzeby opowiadania o sobie. Z chęcią jednak słucham innych tkwiąc w bezustannym zdumieniu, jak wiele można powiedzieć o swoich bliskich, dzieciach, mężu, a nawet sąsiadach. Żeby jakoś przetrwać ten trudny czas, a wiedziałam, że na pogaduchach to ja długo nie ujadę, zabrałam ze sobą dwie książki, telefon z moją ukochaną aplikacją Spotify, a także słuchawki, z funkcją wytłumiania dźwięków zewnętrznych, co okazało się zbawienne, gdyż sale szpitalne znajdują się nad ruchliwą ulicą Szubińską. Ryk silników przejeżdżających samochodów i motorów słychać było praktycznie przez całą dobę… Pierwszego dnia, poza moimi narastającymi problemami trawiennymi, prawdopodobnie spowodowanymi stresem, nic właściwie się nie działo. Próbowałam wskoczyć do książki pt. „Czerwony śnieg na Etnie” Jarosława Mikołajewskiego i Pawła Smoleńskiego, ale przebijanie się przez opowieści na temat uchodźców dryfujących po morzu między Sycylią i Afryką, a także na temat poglądów współczesnych włoskich badaczy literatury i sztuki, wykroczyło poza moje możliwości percepcyjne. Jedynie opowieść o sycylijskim nobliście, poecie Salvatore Quasimodo, trochę mnie zaintrygowała. W Modice przechodziliśmy koło jego domu, więc zwróciłam uwagę, że ktoś taki był. Nie wciągnęły mnie także „Sąsiednie kolory” Jakuba Małeckiego, ale być może nie dałam im szansy. Potrzebowałam kojącej, pięknej literatury, opowieści, która porwie mnie, pochłonie bez reszty, zaczaruje i sprawi, że nie będę mogła oderwać się od czytania. Pomyślałam, że być może „Życie Violett” spełni moje dramatyczne oczekiwania. Co prawda książka stacjonowała chwilowo w domu, bo kupiłam ją w dwóch egzemplarzach, „na prezent”, ale szybko, niczym karetka „na sygnale” do mnie dotarła. Czytanie „Życia Violett” było jak miód na serce i umożliwiło przetrwanie w trudnych emocjonalnie warunkach szpitalnych. Nie będę streszczać tej niezwykłej historii, której akcja częściowo toczy się na cmentarzu w Brancion en Chalon, malutkim francuskim miasteczku w Burgundii. W każdym razie zapadłam się w nią po same uszy i żyłam życiem równoległym, co pozwoliło mi przetrwać ten stresujący czas.


Gdy już tak sobie o tym pobycie w szpitalu piszę, oczywiście w kontekście książki, to uchylę kilku rąbków tajemnicy. Otóż z mojej pięknej kameralnej sali, którą z ogromnym trudem, ale jednak oswoiłam, musiałam przenieść się w nowe miejsce. Okazało się bowiem, że pani Krysia została wypisana do domu, a na jej łóżku zaległa „staruszeczka ostatniego tchnienia”, czyli starsza pani w stanie krytycznym. W związku z powyższym pani pielęgniarka poinformowała mnie (gdy wróciłam z mojej czytelni), że „mieszkam” gdzie indziej (moje wyrko i torba podróżna już tam przejechały) i to gdzie indziej to już była jedyna na oddziale sala 4-osobowa, w dodatku z oknem za głową. Nie sposób było przetrwać z zamkniętym oknem, a przez otwarte zawiewał w nocy zimny wiatr. Wyszłam więc ze szpitala lekko zawiana, niestety. Czesia miała więcej szczęścia, bo trafiła znowu do 3-ki. Wszystkie trójki miały okna ustawione równolegle do łóżek. W mojej nowej sali było duszno, a dwie koleżanki mocno kaszlały. Podobno „niezakaźnie”, bo to jednak nie był oddział chorych zakaźnie. Mina mi mocno zrzedła i pomimo sympatii nowych współlokatorek, czułam się nieszczęśliwa i pognębiona. Gdyby nie „Życie Violett”, to moje własne stałoby się nie do zniesienia. Pechowo spędzałam w szpitalu week, ostatni czerwcowy, a pierwszy tego lata naprawdę upalny. Cały oddział smażył się na wolnym ogniu. Mobilni pacjenci próbowali przetrwać ten czas w hortensarium. Tak nazwałam malutkie patio z ławeczkami, obsadzone kwitnącymi hortensjami. Drugą strategią na przetrwanie były wycieczki krajoznawcze „po szpitalu”, zwłaszcza wyprawy do malutkiego sklepiku, którego główną atrakcją były pączki i słodkie wianuszki. W niedzielę na nasz oddział trafiło z niego ok. 30 pączków z soboty, których „szkoda było wyrzucić”. Nigdy nie pomyślałabym, że rozejdą się w okamgnieniu, ale tak się stało. Ot, małe, szpitalne radości.

Jeśli chodzi o mnie to poranki i wieczory spędzałam na zacienionej ławeczce, przed szpitalem, między ogromnym klonem a dorodnym dębem lub w czytelni. Założyłam ją na wygodnej kanapce, tuż przy oddziale intensywnej terapii. Nikt tam się nie kręcił, było jasno i stabilnie pod względem temperatury, mogłam więc sobie czytać do woli i to mnie uratowało. Do sali wracałam w porze posiłków, choć z reguły spóźniona. Koleżanki Kasia i Hania spędzały czas stacjonarnie, głównie w wyrkach, więc moje krótkie powroty do macierzy stanowiły dla nich pewną atrakcję. Podobnie jak poprzednie współlokatorki podzieliły się swoimi historiami, a ja sobie pomyślałam, ileż to powieści każdego dnia przecieka przez palce, nigdy nieujętych w słowa, w większości od razu zapomnianych… Żadna jednak nie była tak fascynująca jak „Życie Violett”, bo ta historia jest wyjątkowa. Trochę żal mi było Hani, która czekała przez całą sobotę i niedzielę na bliskich, żeby pospacerowali z nią po oddziale, bo sama była na to za słaba. W sobotę bliscy wpadli grubo po 20. W niedzielę podobnie. Nie wyrobili się wcześniej, bo buszowali na wyprzedażach w pobliskim Realu. Nasuwało to sporo refleksji na temat naszych życiowych priorytetów oraz umiejętności oceny tego co ważne i trochę mniej… Jak się można było domyślić bliscy Hani, chyba ku swojej radości, szybko zostali wyproszeni przez panią pielęgniarkę. Hania i tak była już za bardzo zmęczona, żeby wychodzić z wyrka, a 3 dorosłe osoby i dziecko w sali czteroosobowej, po dniu z temperaturą przekraczającą grubo 30 stopni, stanowili poważne zagrożenie związane z nadmiernym poborem resztek tlenu, bo razem z pacjentami tych osób w malutkiej, dusznej sali było 8! To znaczy 7, bo ja oglądałam akurat w salce kinowej film z Nicolasem Cagem pt. „Ostatnia misja USS Indianapolis”. Chyba nie był to film wysokich lotów, ale został nakręcony „na faktach”, więc jakoś go zmęczyłam. Dodatkowym atutem była możliwość spędzenia czasu z Magdą, pogodną fanką Nicolasa Cage’a.

Szczęśliwie (???) czas ma to do siebie, że bezustannie biegnie i nie zatrzymuje się nawet na chwilę. Mój pobyt w szpitalu dobiegł końca i teraz mogę go sobie wspominać z uśmiechem na twarzy. Choć, jak mam być szczera, to nadal w uszach brzęczy mi natarczywie pytanie zadawane mi codziennie przez panią pielęgniarkę koło g. 15. I nie dotyczy ono sensu życia, kondycji psychofizycznej czy też wrażeń artystycznych z czytanej lektury. To pytanie brzmiało: „Pani Zmitrowicz, stolec był?” Rety… To był jednak szpital, a nie wycieczka na Sycylię….

Jarosław Iwaszkiewicz „Książka o Sycylii” i jeden z ciekawszych przewodników „Sycylia 3 w 1” Agnieszki Fundowicz-Skrzyńskiej

Być może ktoś w tym roku wybiera się na Sycylię? Pomyślałam, że podzielę się swoimi wrażeniami, póki jeszcze nie uleciały ze mnie i nie wypłowiały, póki trwa lato, sezon urlopów w pełni i wszystko jest możliwe… No i nie chcę, żeby ten wakacyjny wpis dotyczył tylko jednej książki (i szpitala), choć jej rola okazała się znacząca…

Jakimś cudem zaniosło mnie w tym roku z przyjaciółmi na Sycylię. Nie miałam zielonego pojęcia, że się w niej zakocham, ale tak się stało.


Przed wylotem wpadałam w skrajne nastroje: od euforii, poprzez ekscytację, stonowaną radość, lekki popłoch, aż do zniechęcenia, rezygnacji i poczucia nadciągającej katastrofy. Zawsze tak mam przed daleką podróżą, niestety. Cały niepokój starałam się zamknąć wraz z ciuchami w walizce, którą pakowałam czterdzieści dwa razy. Rozmyślanie o tym, co zabrać, a czego nie brać, świetnie zajmowało moją uwagę i działało kojąco. Za pierwszym razem (i przez kolejnych 40) nie udawało mi się zamknąć tej nieszczęsnej walizki. Przygniatałam ją całym swoim ciężarem, skakałam po niej, tańczyłam i wycinałam hołubce, ale wysiłki nie przynosiły rezultatu. Z czachy mi dymiło, jak z lokomotywy parowej. Kiedy w piątek wieczorem nadal nie byłam w stanie racjonalnie się spakować, wzięłam głęboki oddech i wywaliłam wszystko na podłogę. Odłożyłam: zapasowe adidasy, trekkingi za kostkę i szpilki, ciepłe skarpetki, bieliznę termoaktywną z wełny merino, mięciutkie paputki i buty do wody, 3 zapasowe koszulki, 4 sukienki, chustki, szale i czapki (poza mikro czapeczką z wełny merino o objętości 1 cm kwadratowego), kapelusz turystyczny Columbia w kwiaty (rety, kto kupuje kapelusze w kwiaty mając tak szaloną garderobę jak moja!!!), 2 pary spodni, ciepłą kamizelkę, 3 tomy Encyklopedii Britannica i przewodnik po Sycylii 3 w 1, bo w końcu będziemy mieli pod ręką Internet... – to fragment mojej sycylijskiej relacji. Takie relacje zawsze tworzę po każdej wakacyjnej wyprawie w jakieś niezwykłe miejsce. Nie będę jednak zamęczać nikogo 20-to stronicową opowieścią, bo tyle zajął mi opis tygodnia spędzonego na Sycylii.


Ważne jest co innego. Oprócz mojej radości, którą mogę się tutaj podzielić, że byłam w tak niezwykłym miejscu, istotne są oczywiście książki, które ten pobyt umiliły i uczyniły ciekawym. Jak się bowiem okazało, ten Internet „pod ręką”, o którym wspomniałam powyżej, nie wypalił, bo mój telefon co chwilę tracił łączność z siecią, podobnie jak telefony pozostałych uczestników naszej sycylijskiej ekspedycji. Te, które nie traciły połączenia, służyły jako nawigacja samochodowa. Szczęśliwie, mimo niewielkich problemów ze spakowaniem walizki, znalazło się miejsce dla przewodnika „Sycylia 3 w 1” autorstwa Agnieszki Fundowicz-Skrzyńskiej. Muszę przyznać, że jak na literaturę turystyczno-krajoznawczą, literaturę, której – jak dotąd – nigdy specjalnie nie ceniłam, książka napisana jest genialnie. Zawiera sporo rzetelnych informacji z zakresu historii, literatury, kultury i sztuki, a także wiele ciekawostek, ujmujących odniesień do mitologii itp. No i napisana jest pięknym językiem, co znacznie podnosi jej wartość. Sprawdziłam więc, kim jest autorka i okazało się, że to polonistka – komparatystka, ale przede wszystkim podróżniczka zakochana w Italii. I tę miłość wyczuwa się w nieomal w każdym zdaniu przewodnika. Tak więc wszystkie filmiki z sieci i opisy wypraw, którymi raczyłam się przed naszą wycieczką, bledną przy nim jak zetlałe dżinsy po 10 latach intensywnego użytkowania. Dzięki przewodnikowi mogliśmy poszerzyć wiedzę na temat zwiedzanych miejsc i zwrócić uwagę na szczegóły, które zapewne by nam umknęły.

Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie poszukała paru sycylijskich wątków w literaturze pięknej. Okazuje się, że nie tylko ja jedna uległam czarowi Sycylii. Książek na jej temat powstało multum. Nawet prezentowany na naszym blogu Grzegorz Musiał, autor książek o Tamarze Łempickiej, napisał własną. Wszystkich lektur nie przekopałam, ale zaintrygowała mnie „Książka o Sycylii” Jarosława Iwaszkiewicza. Pisarz bywał na wyspie kilkakrotnie. Sam zresztą także odwoływał się do innych relacji z podróży na Sycylię. W jego książce najbardziej ujęły mnie opisy miejsc, które miałam możliwość sama zobaczyć. Przytoczę kilka z nich, być może zachęcę kogoś do podjęcia wyzwania i spędzenia kilku dni w tym niezwykłym zakątku świata.

„Dziwna to ziemia, pławiąca się w słońcu, w morzu, rozprażona, od zimy okryta kwiatami. Całe połacie kultury leżą tu na sobie, obok siebie, przedziwnie z sobą przemieszane. Zaczynając od kultury przedgreckiej, poprzez Kartagińczyków, Rzymian, Arabów, Bizancjum, Normanów, Niemców, Francuzów – wszystko się tu miesza, stopione w żarze słońca, wina i zapachu pomarańczowego kwiatu. A nad wszystkim góruje jedna kultura, która wyspie śródziemnomorskiej nadała fizjonomię zasadniczą – wielka kultura grecka. Ona urobiła w swoim czasie kształt sycylijskiego rolnictwa czy żeglarstwa i pieczęć greckiej sztuki na zawsze odbiła w niebieskim cieniu sycylijskich gór, na zielonych polach pszenicy i purpurowych łanach koniczyny. Teraz oglądać ją możemy, zamarłą i zastygłą na zawsze, w teatrach Syrakuz, Agrygentu, Selinuntu, Taorminy i Segesty.”

Jeszcze fragmencik o uroczej Taorminie: „Kiedy słyszę słowo Taormina oczami wyobraźni widzę wysokie wzgórze, nisko rozłożone jedwabiste morze, w blasku słońca roztapiającą się jak kryształ Etnę, i w końcu całą czarodziejską scenerię grecko – rzymskiego teatru. Jest to jedyna taka scenografia na świecie.”


I jeszcze jeden: „Nad Taorminą panuje widok Etny. Cały urok tutejszych pejzaży polega na perspektywach, jakie się otwierają na ten olbrzymi śnieżny stożek. Najpiękniej jednak przedstawia się Etna z greckiego teatru, który panuje nad miastem i morzem. (…) Jest to jedyny widok na świecie. Z górnych miejsc teatru otwiera się perspektywa na morze i skały Cyklopowe, które gdzieś tutaj Polifem porozrzucał, na zamek wysoko nad Taorminą sterczący i na miasteczko”.

Napisałam jak przetrwać pobyt w szpitalu, wspomniałam o Sycylii, a co słychać w lesie? Lato w pełni, cudnie kwitną kocanki i dziurawce, leśne dzwonki, rumianki, krwawniki i wrotycze. Szata roślinna mojego lasu jest dość uboga, ale szczęśliwie na razie jeszcze nie została wypalona przez słońce. Oby tak zostało!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Z półki leśnej Bibliotekarki - 29. Andrzej Stasiuk "Przewóz", Wojciech Szczawiński "Myśli przy końcu drogi" i inni ...

  „Przewóz” Andrzeja Stasiuka, „Myśli przy końcu drogi” Wojciecha Szczawińskiego oraz „Pawilon małych ssaków” Patryka Pufelskiego. A także wywiad rzeka z Andrzejem Stasiukiem przeprowadzony przez Dorotę Wodecką pt. „Życie to jednak strata jest” Po ciągnącej się w nieskończoność zimie nareszcie zrobiło się jaśniej i cieplej. No i od razu zakotłowało się w przyrodzie!

Prześwity - 3. "Poetka"

Poetka Na jej twarzy rozchodził się wyraz ciągłego zaskoczenia, nieistniejącego otwarcia, niczym oczy jarzące się w zachwycie, niemogące objąć zachodzącej na niej rzeczywistości. Mimo wszystko miała mocno ściągnięte usta, które lekko falowały u nasady wgryzając się w wyraz gorzkiego posmaku. Mimo wszystko szła dalej, zlepiona zupełnie ze swoimi myślami, z których nie mogła się wykraść, wydobyć na kruchość ciszy. Wszystko w zakłopotaniu ścigało siebie, z jednej strony w drugą, wciąż idąc naprzeciw siebie. Myślała ulicą, która rozchodziła się wiernie w formacjach konturów, linii, krzywizn oraz pod postacią znanych jej już figur. Spieszyła się, jej ciężki chód, odbijający się od powierzchni kozaków, głośno rozbijał się, tworząc rozbudzone minigrzmoty, które odbijały się echem w matowym, zimnym powietrzu.