Trylogia Sławka Gortycha, „Wegetarianka” Han Kang, „Jadąc do Babadag” Andrzeja Stasiuka i… „Człowiek, który bał się żyć” Miquela Angela Montero.
Po złotej jesieni ślad dawno zaginął. Trwa kalendarzowa zima, która w większości przypomina listopad… To oczywiście nie oznacza, że teraz już tylko trzeba siedzieć w domu, pić gorącą herbatę z sokiem malinowym i z przyklejonym do szyby nosem czekać na wiosnę… Nic z tych rzeczy. Świat potrafi zachwycić o każdej porze roku, wystarczy dać mu szansę, to oczywiste. Dlatego wczoraj po pracy poszłyśmy z moją przyjaciółką na długi, leśny spacer. Na dokładkę złocisty, bo dzień miał się ku końcowi i gdy wracałyśmy światło płynącego za horyzont słońca pomarańczowo-czerwoną łuną zalewało niebo, podświetlało chmury, odbijało się w koronach sosen. Las emanował łagodnym spokojem kończącego się popołudnia. Nieopodal paśnika spotkałyśmy dorodnego łosia. Moja przyjaciółka zamarła w zachwycie, a mi przez głowę przemknęła myśl, że to chyba nie jest „ta” waleczna klępa, która ostatnio goniła młodego podleśniczego. Zaskoczyłyśmy łosia w jego żerowisku, tuż przy wypełnionym sianem i burakami pastewnymi paśniku i wcale nie miałyśmy zamiaru go płoszyć. Zwłaszcza, że łosie do płochliwych nie należą, o czym miałam okazję niejednokrotnie przekonać się wcześniej. No i wiem, jakimi potrafią być szkodnikami, gdy taranują młode uprawy, łącznie z siatką, która ma chronić małe drzewka przed zgryzaniem pędów przez leśną zwierzynę. Kto wie, może łoś przestraszył się Sęka, mojego wiernego przyjaciela? W każdym razie ruszył z kopyta, ale szczęśliwie w głąb lasu… Sęk już może do najmłodszych nie należy, ale nadal prezentuje się całkiem okazale. Szczęśliwie z biegiem lat trochę zwolnił i nie wyrywa mi już ręki ze stawu barkowego, gdy maszerujemy po lesie. Nie wiem, kto ostatecznie wypłoszył łosia, ale tym razem to on uciekał przed nami, a nie odwrotnie.
Gdy już przyjaciółka zbierała się w drogę powrotną do domu zadała mi pytanie: „Słuchaj, a masz może kolejne tomy tej książki o schroniskach?” A jakże! Oczywiście, że mam i stanowią one ważny element mojej bibliofilskiej kolekcji. W tym momencie należy się wyjaśnienie, o jakie książki chodzi. A także fanfary! Uwaga, uwaga! Polecam kolejnego pisarza. Jest nim Sławek Gortych, ta dam, młody stomatolog z Bolesławca, zakochany w Karkonoszach. Jak dotąd napisał trzy książki. Pierwszy tom (bo to seria) kupiłam przyjaciółce na urodziny, troszkę jakby – posługując się językiem wędkarzy – na zanętę. Tak jak przewidywałam, rybka chwyciła haczyk, czyli Luta połknęła przynętę bez zmrużenia oka.
Sławek Gortych (nie Sławomir) jest autorem następujących powieści (uwaga, zachowuję chronologię): „Schronisko, które przestało istnieć” (dotyczy Śnieżnych Kotłów), „Schronisko, które przetrwało” (o Odrodzeniu) i „Schronisko, które spowijał mrok” (o Strzesze Akademickiej). Dwie pierwsze zdobyły dwa lata pod rząd nagrodę główną na Festiwalu Literatury Górskiej w Lądku Zdroju. Co mnie w tych książkach urzekło? Po pierwsze, drugie i trzecie – akcja toczy się w górach! Od razu czuje się, że autor te góry kocha, dobrze zna i potrafi opisać. Warsztat literacki Sławka Gortycha urzeka, a to dla mnie ma zawsze kluczowe znaczenie. Czytając widzimy miejsca, które opisuje, a co więcej, mamy ochotę pakować plecak i ruszać na szlak! Kolejnym walorem tych książek jest znajomość historii Sudetów, zwłaszcza tej z czasów drugiej wojny i krótko po niej, a także umiejętne wprzęgnięcie jej w fabułę. To ważne nie tylko dla zrozumienia treści książek Sławka Gortycha, ale przede wszystkim klimatu tych gór, opisywanych miejsc, mentalności ludzi, którzy tam żyją. Poznajemy rdzennych mieszkańców, którzy przyczynili się do rozkwitu gospodarczego tych terenów, ale także przesiedleńców, którzy nie do końca wiedzieli, czy zostaną na dłużej, czy są tu tylko na chwilę i często zaprzepaszczali dokonania poprzedników. Nie ma siania bezmyślnej nienawiści, jest historia, która wstrząsa losami ludności tubylczej i napływowej i rzuca cień na ich dalsze życie, bo przecież wszyscy żyjemy w cieniu historii, tkwimy w mechanizmach i społecznych interakcjach, na które z reguły nie mamy żadnego wpływu. Tak więc jest tu malutka panorama opisywanego świata. Realia są mocno osadzone w dziejach Karkonoszy. Ogromnym walorem tych powieści jest także wartka akcja i wciągający wątek kryminalny. Czytając nie można się od książek oderwać. Dlatego bardzo, bardzo gorąco zachęcam do sięgnięcia po książki Sławka Gortycha. Gdyby mieszkał bliżej na pewno umówiłabym się na wizytę stomatologiczną! Chyba nie muszę pisać, że czekam z utęsknieniem na jego kolejne powieści! Jak cudnie, że jest na co czekać. I oczywiście planuję wyprawę w góry.
Zupełnie inny charakter ma „Wegetarianka”, powieść wietnamskiej noblistki Han Kang. Pisałam całkiem niedawno o „Białej elegii”, która urzekła mnie chyba przede wszystkim poetyckością. O ile „Biała elegia” pełna jest płatków śniegu, ptasiego puchu i promieni słońca migocących w kryształkach lodu, o tyle „Wegetarianka” tnie jak brzytwa. Chciałoby się napisać, że opływa krwią, ale oczywiście głównie w przenośni… Choć zważywszy na sny głównej bohaterki… Sny, o których nie byłam w stanie czytać, więc opuszczałam drastyczne fragmenty. Nie będę wgłębiać się w szczegóły i zastanawiać czy książka jest o zaburzonym, patriarchalnym porządku świata, trudnych relacjach międzyludzkich, przekraczaniu granic w życiu i sztuce czy też stanowi studium anoreksji. Pewnie o wszystkim po trochu, zależy to też trochę od tego kto i w jakim momencie życia ją czyta. W każdym razie powieść przyciąga jak magnes, przykuwa uwagę, bo autorka pisze niezwykle sugestywnie i potrafi budzić spore emocje. Przeczytanie „Wegetarianki” jest sporym wyzwaniem, zwłaszcza ze względu na skutki uboczne. We mnie pozostawiła ogromną smugę cienia. Nie mogę jednak i pewnie też nie chcę, wymazać jej z pamięci. Na pewno trzeba zastosować po niej antidotum, czyli przeczytać coś zdecydowanie lżejszego i pełnego światła.
Tu przychodzą mi na myśl kolejne dwie książki, które polecę. Starą jak świat, nagrodzoną w 2005 r. Literacką Nagrodą Nike, „Jadąc do Babadag” Andrzeja Stasiuka i pozycję Miquela Angela Montero, wydaną w 2023 r., pt. „Człowiek, który bał się żyć”. Tę drugą troszkę przekornie i z przymrużeniem oka.
Nazwisko Andrzeja Stasiuka, mojego wiernego druha, że się tak kordialnie wyrażę, padło na tym blogu niejednokrotnie. Mam nadzieję, że to się wkrótce skończy, choć jeszcze kilka jego książek („Taksizm”, „Fado”, „Dojczland”) czeka na swoją kolej na mojej leśnej półce. „Jadąc do Babadag” jest książką specyficzną, bo to jakby zbiór refleksji z wypraw do krajów słabo rozwiniętych i jakby zapomnianych. Nie wiem także, czy one nadal odstają gospodarczo, kulturalnie i społecznie od reszty Europy. Pewnie tak. Choć książka powstała jakieś 20 lat temu i teoretycznie wszystko mogło ulec zmianie… To Stasiukowe podróżowanie jest dość specyficzne, o ile można zaufać fabule, bo z pisarzami różnie bywa. Czytając odnosi się wrażenie, że wraz z autorem mkniemy przez rumuńskie miasteczko Babadag z przykuwającą uwagę białą wieżą minaretu, a także przyglądamy się życiu tzw. prostych mieszkańców Rumunii, Albanii, Słowacji, Węgier czy Mołdawii. Nie chodzi tu o zachwyt nad kulturą materialną czy duchową tych krajów, ale raczej o zastanowienie się nad ich trwaniem w czasie i przestrzeni. Nie oglądamy zabytków (choć to wcale nie oznacza, że autor ich nie podziwiał), nie zwiedzamy muzeów, nie wędrujemy z plecakiem po parkach narodowych czy miejscach przyrodniczo cennych. Nie ma tu mowy o tzw. atrakcjach turystycznych. Są dzikie, bezbrzeżne przestrzenie, leniwie płynące rzeki, łączące ich brzegi przeprawy promowe. Są puste, rozpiaszczone drogi, rozklekotane samochody, wszędobylski rozkład, sklepiki, w których czas się zatrzymał i nie zamierza ruszyć z miejsca. Są też bohaterowie, czyli mieszkańcy, jakby zanurzeni w tej swojej sennej codzienności, wypełniający od lat te same czynności, tkwiący w prostym i na pozór bezbarwnym życiu, jak gdyby świat zaczynał się i kończył w obrębie ich wioski czy zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka.
Zwróciłam uwagę, że ta książka dla niektórych stała się w pewnym sensie inspiracją podróżniczą. Na YT natrafiłam na filmiki nakręcone przez fanów ekstremalnych podróży, którzy z „Jadąc do Babadag” pod pachą lub na siedzeniu samochodu, organizują sobie wyprawy po rubieżach tej gorszej, zacofanej części Europy. Tylko czy rzeczywiście gorszej?
![]() |
No i taki fragment na zachętę… Tylko niech uroda krajobrazu nas nie zwiedzie…. |
Ostatnia książeczka, o której wspomnę, to bestseller autorstwa Miquela Angela Montero pt. „Człowiek, który bał się żyć”. Trafiłam na niego przeglądając strony Świata Książki i tytuł od razu mnie zaintrygował.
Nawet mnie natchnęło i napisałam opowiadanie…
O tym, jak inspirujące bywają książki o duchowej przemianie.
Książka pt. „Człowiek, który bał się żyć” to bestseller objawiający sekrety mądrego życia, który kupiłam sobie w nadziei, że pomimo statecznego wieku zdołam wprowadzić pozytywne zmiany w swoim postrzeganiu świata i nareszcie zacznę prawdziwie żyć: z rozmachem, przytupem, sensem, bez zahamowań i lęków. To coś na kształt „Przebudzenia” A. de Mello, tylko oparte na prawdziwych zdarzeniach. Napisał ją mężczyzna, którego ojciec przeszedł duchową metamorfozę i ten fakt, jak gra promieni słonecznych o poranku na pomarszczonej lekkim wiatrem tafli Morskiego Oka, rozświetlił egzystencję wszystkich bliskich mu ludzi. Głównym przesłaniem książki jest znalezienie sensu, a więc: uważne spoglądanie na świat i ludzi, mądre oddzielanie ziaren od plew i budowanie pozytywnych relacji, niezapadanie się w przeszłość, niezamartwianie przyszłością, „jedynie” opanowanie umysłu, afirmacja teraźniejszości i śpiewanie swojej pieśni, żeby nie uronić ani sekundy z życia. Przecież jesteśmy tu tylko na chwilę! Najbardziej zaintrygowało mnie „opanowanie umysłu”. Sama mam nieco rozedrgany, pełen nieokiełznanych emocji, wspomnień, obaw i niekontrolowanych projekcji przyszłych wydarzeń. W takim razie chyba także muszę ruszyć w Drogę, jak podmiot literacki książki. Drogą był tydzień wędrówki do Santiago de Compostella. Główny bohater udał się w tę pielgrzymkę po niedoszłej próbie samobójczej, bo zrujnował sobie życie pijaństwem i głupimi uczynkami. Stracił pracę, majątek, odeszła od niego żona, zabierając trzyletniego synka. I wówczas, gdy już znalazł się na samym dnie, za sprawą tajemniczego opiekuna, rozpoczął podróż. Początkowo szedł zamknięty w sobie i poirytowany, przekonany o bezsensowności tego przedsięwzięcia, ale stopniowo następowała w nim Przemiana. Cuda się zdarzają i kamienne serce bohatera, z pogrążonym w mroku umysłem, błądzącym bez sensu i celu, nagle ożyło. Zauważył kwiaty na łące, błękitne niebo, ptaki i góry. Nastąpiło przebudzenie z letargu, w którym nieświadomie tkwi prawie cała ludzkość. Rety! Od razu pomyślałam o tych, którzy po swoich dramatycznych doświadczeniach postanowili ruszyć z kopyta i nie marnować już ani jednej chwili w życiu. O wspinających się na Zwornikową Turnię w Masywie Cubryny lub mknących przez skaliste grzbiety Alp. W śniegu, lodzie i mrozie, z ciężkim szpejem na grzbiecie, tłukąc młotkiem w twarde, zimne ściany, przedzierając się przez lodospady czy trawersując zmrożone zbocza niedostępnych gór. Mój Boże…
A ja co? Taka nieprzebudzona, siedzę przy komputerze i smaruję głupoty, kręcąc się na obrotowym krześle z Ikei i nie bardzo mając pomysł, w jaki sposób nadać swojemu życiu głębszy sens… Czy znalazłam się na tym pięknym świecie, żeby udowodnić pomyłkę Pana Boga, który obdarza nas talentami w nadziei, że je mądrze wykorzystamy? Trochę się zestresowałam czytając tę książeczkę, w duchu słysząc jakże zbliżone do jej przesłania słowa bliskiej mi osoby, żebym zerwała pęta i kajdany, i wreszcie ruszyła zwiedzać świat, póki istnieje, a ja jeszcze całkiem nie stetryczałam!
Miniony dzień doskonale zilustrował stan upadku i degrengolady, w jakim tkwię zanurzona po uszy, ale już świadomie, więc może wreszcie coś zmienię i ze sobą zrobię. Dzień upadku rozpoczął się koło 8, gdy odemknęłam oko, ujrzałam za oknem zimową, listopadową szarość i poczułam dziką ulgę, że donikąd nie muszę się spieszyć, bo mam akurat urlop. Wstałam po 8, wzięłam przyjemny prysznic i na powitanie nowego dnia wypiłam sobie gorącą herbatę.
Miałam w planach Podróż (czyżby zaczęła się moja duchowa Przemiana?), hm, na razie tylko do fryzjera… Potem chciałam jeszcze przejść się po Bydgoszczy wyglądając przy tym jak normalny człowiek, a nie nawiedzony cyklista, więc zostawiłam furę (rower, gdyby ktoś miał wątpliwości) w domu i pognałam na 80-tkę. Szybko tej decyzji pożałowałam. Chyba za bardzo w życiu zwolniłam, bo straciłam wyczucie czasu w kontekście rozkładu jazdy autobusów linii 80 i dotarłam na przystanek parę sekund za późno. 80-tka czmychnęła mi sprzed nosa, a że wędrowałam sobie przez las, żeby delektować się urodą świata i napawać jego pięknem, nie miałam szans, żeby ją dogonić, a kierowca, aby mnie goniącą zobaczyć… Hm, przynajmniej otworzyłam umysł i zachwyciłam szumem wiatru w koronach drzew i szarością nieba…
Musiałam podjąć strategiczną decyzję, cały czas deliberując mniej więcej w tym stylu: wracać po furę czy lecieć na piechotę, a może wezwać taksówkę? Jakie życie, takie decyzje. Miałam 35 minut na dotarcie z brzegu lasu na Jezuicką. Pan Bóg ulitował się nade mną, bo jest z gruntu miłosierny i zesłał mi taksówkę, ale do niej nie wsiadłam, przypominając bohatera kawału, który utonął, bo nie chciał wsiadać do żadnej łodzi, gdyż czekał, aż go Pan Bóg osobiście uratuje. A gdy znikał w morskich otchłaniach spłynęło na niego Oświecenie, że te łodzie, to były koła ratunkowe… Może nie zdążył przeczytać książki „O człowieku, który bał się żyć” i dlatego utonął? Pędziłam dalej, czasami przechodząc do kłusa, a nawet galopu. Nie wiem jakim cudem, ale dotarłam do mojej fryzjerki punktualnie w południe, gdy dzwony w Kościele Jezuitów rozdzwoniły się dźwięcznie, czyli tak, jak byłyśmy umówione. Tradycyjnie ogłosiłam, że od następnego razu zapuszczam włosy, ale dzisiaj jeszcze trzeba mi wygolić takie ogonki na karczku. Fryzjerka skwapliwie i ze zrozumieniem pokiwała głową (szczęśliwie nie postukała w czoło) i zabrała się do pracy. Po kwadransie na mojej głowie pozostało niewiele włosków, ale za to w jej środku buzowało jak w piecu hutniczym. To kłębiły się myśli na temat duchowej Przemiany.
Zamierzałam pobiegać po mieście, ale było przenikliwie zimno, a nie chciałam burzyć, za przeproszeniem, fryzurki, więc gnałam bez czapki. Oświecona, a jakże, że życie z zatkanym nosem bywa do bani, ale przecież nie warto wybiegać w przyszłość, wystarczy trzymać się teraźniejszości. Zimny wiatr hulający po mojej nieomal łysej czaszce otrzeźwił mnie i skłonił do rezygnacji z dalszej wędrówki po naszym pięknym mieście. Pogalopowałam prosto do Fokusa, bo jest tam ciepło, a i sklepów bez liku. No i rusza stamtąd mój autobusik. Liczyłam, że może uda mi się ułowić malutką sukienkę, ale nic mi z tego nie wyszło, bo akurat trafiłam na dwie słodkie kamizelki. No trudno… Życie jest przewrotne.
Wróciłam do domu koło 15, wypompowana bezsensowną gonitwą za niczym, z poczuciem pustki… Wypiłam 3 gorące herbaty, w tym dwie z sokiem malinowym i czule pomyślałam o takim ciepłym wdzianku, które spotkałam w Fokusie, ale go nie kupiłam trzeźwo oceniając sytuację, że jak dotąd jeszcze nigdy nie ubrałam żadnego wdzianka na rower i to się chyba już nie zmieni.
Wieczorem spotkaliśmy się z przyjaciółmi i to spotkanie uświadomiło mi, że moi przyjaciele są super i każdy żyje z sensem, jak bohater książki pt. „Człowiek, który bał się żyć” po duchowej przemianie.
Lektura sprawiła, że powzięłam kilka ważnych postanowień.
1. Wyjść z klatki codziennych przyzwyczajeń, pozbyć się klapek na oczach,
2. Kontrolować umysł, żeby nie plątał się między przeszłością a przyszłością,
3. Przestać się wszystkim przejmować, a zwłaszcza głupotami,
4. Nie zamartwiać, bo czasami życiowa katastrofa może być nowym początkiem (np. pięknej przygody…),
5. Zwiedzić świat (z tym będzie najgorzej, bo jestem chyba domatorką),
6. Zredukować ilość cukru w herbacie, żeby nie przypominała melasy,
7. Nie panikować z głupimi przeziębieniami, bo te nie mają znaczenia, w kontekście większych katastrof,
8. 9. 10. 11… Pojechać w góry, do pioruna!
I to tyle. Koniec opowiadanka.
Wszystkie książki polecam, nawet tę ostatnią, bo choć opisałam ją z przymrużeniem oka, jej treść nie jest pozbawiona sensu.
Komentarze
Prześlij komentarz