Przejdź do głównej zawartości

Z półki leśnej Bibliotekarki - 24. „Listowieść” i „A gdyby ze świata zniknęły koty”


 
Richard Powers „Listowieść” i Genki Kawamura „A gdyby ze świata zniknęły koty”

Cudny czas Wielkiej Majówki! Wytęskniony, wyczekany, słoneczny i nareszcie zielony. „Zielono mi!” – jak w piosence Agnieszki Osieckiej pod tym właśnie tytułem. Mam nadzieję, że wszystkim jest zielono i że już tak przez jakiś czas pozostanie. Młode listki brzozy szeleszczą miękko i delikatnie, leszczyny i klony, na które zerkam pisząc ten tekst, również zachwycają tą pierwszą, jaśniutką, aksamitną zielenią. Świat bywa niesamowity i wierzę, że jeszcze chwilę taki pozostanie na przekór czarnym scenariuszom, które może, ale nie musi napisać życie, wbrew naszym lękom, prognozom ekspertów i specjalistów i smutkom, które czasami spowijają mrokiem nasze serca. Zawsze pojawia się promyk nadziei, nawet w czarnej studni. Jak widać sama dodaję sobie otuchy… Czyżbym trafiła na kolejną książkę wieszczącą globalną katastrofę? O tym za chwilę…

Korzystając z pięknego, słonecznego dnia pojechałyśmy z Lidką na wycieczkę rowerową. Z lasu do miasta. Tym razem nie odwiedziłyśmy żadnych butików, zresztą w pierwszy dzień maja sklepy i tak są zamknięte. Pozostało nam delektowanie się drogą. Ponieważ na co dzień przemieszczam się moim „wiatrolotem” (szybkim i lekkim jak wiatr rowerem), znam większość bydgoskich tras rowerowych i najczęściej je wybieram. Z czystego wygodnictwa i chęci zaoszczędzenia czasu. Dlatego, jadąc w kierunku Smukały, planowałam mknąć Grunwaldzką. Tymczasem pod mostem na Focha koncepcja nam się radykalnie zmieniła. Jechałyśmy więc dalej, wzdłuż bulwaru, w kierunku Mostu Królowej Jadwigi. Uwielbiam ten most ze względu na trylogię Jerzego Sulimy – Kamińskiego, jedną z moich ulubionych książek o Bydgoszczy. Po prawej minęłyśmy majestatyczny gmach dawnej Dyrekcji Kolei Wschodniopruskiej, a następnie na chwilę wskoczyłyśmy na pusty chodnik i sforsowałyśmy trasę pod zabytkowymi, łukowatymi mostami kolejowymi. Pięknie wyglądają ceglane budynki i mosty, zwłaszcza gdy zachodzące za horyzont słońce podkreśla ich łagodną, ciepłą i złocistą czerwień. Dalej odbiłyśmy w lewo, ku nabrzeżu Brdy. Brda również mnie zachwyca. Migotliwa w blasku wiosennego słońca, o łagodnym nurcie, przyjazna kajakarzom i stateczkom, a także rowerzystom mknącym wzdłuż jej urozmaiconych brzegów. Jechałyśmy wąską ścieżynką, tuż przy linii brzegowej, wzdłuż ogródków działkowych. Pierwsze z nich cieszyły oko kaskadowym zejściem w kierunku wody, wśród zaczynających obficie kwitnąć roślin. Kolejne już takich możliwości aranżacji przestrzeni nie posiadały, gdyż teren stopniowo robił się płaski. Znowu dotarłyśmy do mostów i tym razem wspięłyśmy się pod górkę, w kierunku regularnej ścieżki rowerowej, którą dojechałyśmy do Smukały. Wróciłyśmy przez Jachcice (o nich ukazała się ostatnio książka pt. „Dzieje bydgoskich Jachcic”) i dalej, przez zatłoczony Myślęcinek, śródmieście i Kujawską w górę, w stronę domu. Piękna, zielona i słoneczna wyprawa. Polecam.

Czas także polecić książki, a przynajmniej podzielić się wrażeniami z ostatnich lektur. Na moją półkę trafiły ostatnio dwie pozycje. „Listowieść” Richarda Powersa i „A gdyby tak ze świata zniknęły koty?” Genki Kawamury.

„Listowieść” jest książką szczególną, skłaniającą do refleksji nad kondycją świata i człowieka. Nawiązuje do wydarzeń, które miały miejsce w 1990 r. w Kalifornii i dotyczyły zorganizowanych protestów przeciwko wycinaniu starych sekwoi. Ruch nazywał się Red Wood Summer, a sekwoje wg autora miały po 900 lat! W książce pojawia się dziewięcioro bohaterów, których losy splatają się z życiem drzew. Dosłownie i w przenośni. Dosłownie, gdyż każdy z nich posiada tzw. „drzewo życia”, zasadzone z okazji swoich narodzin. W przenośni, bo w książce drzewa są równoległymi bohaterami i ich losy splatają się z życiem przedstawionych przez Powersa postaci.

Książka stawia wiele pytań i porusza wiele problemów. Nie śmiałabym i nie chciałabym nawet zagłębiać się we wszystkie, więc zasygnalizuję te, na które zwróciłam uwagę. Podobnie jak poprzednia lektura, ta o historii pszczół, które nagle zniknęły, „Listowieść” budzi niepokój o losy naszej planety. Ludzie, których jest coraz więcej i których potrzeby rosną, i to nie tylko te podstawowe, ale nieco bardziej wyrafinowane, jak pragnienie przebywania w luksusie i cieszenia się coraz bardziej ekskluzywnymi dobrami materialnymi, łupią zasoby naturalne Ziemi w sposób nieprzemyślany i ciągły. Prowadzi to do zachwiania równowagi biologicznej, zmian klimatycznych, bezpowrotnego znikania wielu gatunków flory i fauny. Czy można ten proces zatrzymać? Jak znaleźć równowagę? Jak się okazuje działalność ekoterrorystyczna, mimo szlachetnych idei swoich wyznawców, także nie przynosi optymalnego rozwiązania. Co gorsza, życie ekstremalnych obrońców przyrody także obraca się w ruinę. Gdzie więc jest balans?


W powieści, a właściwie „liściopowieści” najbardziej urzekły mnie niezwykłe opisy drzew i różne na ich temat dywagacje. Ostatnio byliśmy w rezerwacie przyrody, w którym rosły dorodne buki. Na jednym z nich wyryte było serce, a w nim imiona i data: „Helena Jan 1939”. Serce (tym razem moje) zadrżało ze zgrozy, ale z drugiej strony pojawiła się refleksja, jak odległa historia zapisała się na korze. „Listowieść” dała mi odpowiedź na pytanie, co skłania ludzi do rycia swoich imion na pniu żywego drzewa. Oto ona: „Jeżeli na pniu jest mnóstwo wyrzezanych liter, znaczy, że to buk. Ludzie nie potrafią się oprzeć pokusie, żeby coś napisać na takiej szarej gładzi. Niech ich Pan Bóg kocha. Lubią patrzeć jak ich serca z literami rosną z roku na rok większe.” I tu sam autor przytacza słowa angielskiego poety Andrew Marwella z wiersza pt. „Ogród”: „Okrutni jak ich żądza zakochani na tych pniach ryją imię swojej pani; o, głupcy, kiedyż zrozumiecie wreszcie, że w drzewach więcej piękna niż w niewieście?”

A teraz opis drzew, jakich w książce wiele: „Dopiero w Machadinho d’Oeste w zachodniej Brazylii dowiadujemy się, co potrafi las. Promienie słońca przebijają się między pniami w oplotach pnączy, najdzikszymi motorami życia na Ziemi. Na każdej powierzchni tłoczą się różnorakie gatunki. Owo zatrzęsienie wprawia widza w stan dający się opisać tymże słowem. Wszędzie frędzle, warkocze i plisy, łuski i kolce. Patricia usiłuje wypatrzeć, gdzie kończy się drzewo, a zaczynają talrepy lian, orchidee, płachty mchu, bromelie, pióropusze olbrzymich paproci i maty glonów.

U niektórych drzew kwiaty i owoce wyrastają prosto z pnia. Dziwaczne puchowce mierzą w obwodzie trzynaście metrów, a ich gałęzie bywają kolczaste, lśniące lub gładkie, chociaż mają wspólny pień. Mirty w całym lesie zakwitają wszystkie tego samego dnia. Bertholletia ma owoce jak jajka z niespodzianką, szrapnele, tyle, że pełne orzechów. Są tam też drzewa, które sprowadzają deszcz, podają godzinę, przepowiadają pogodę. Nasiona w obscenicznych kształtach i kolorach. Strąki jak sztylety i bułaty. Korzenie szczudlaste i wężowate, podobne do rzeźby korzenie szkarpowe, korzenie oddychające powietrzem. Istny amok wielorakich rozwiązań. Biomasa oszalała. Wystarczy raz machnąć siatką, żeby nałapać chrząszczy z dwudziestu paru gatunków.”

I jeszcze ukłon nie tyle w stronę pisarza, co tłumacza. Jedno, krótkie zdanie: „Noc jest ciepła, wiatr łomocze oknami chaty (…), a nad jeziorem wschodzi jasnoczerwoną monetą jesiotrowy księżyc.” Wg mnie – majstersztyk. Książkę przełożył Michał Kłobukowski i zrobił to świetnie.

Na zakończenie fragment dedykowany bibliotekarzom: „Ray ustawia swoje książki tematycznie. Dorothy – alfabetycznie. On wybiera najnowsze pozycje z niewygasłym prawem autorskim. Ona potrzebuje kontaktu z dalekimi umarłymi, obcymi duszami, możliwie najbardziej różniącymi się od niej samej. Kiedy Ray zaczyna książkę, kroczy przez nią forsownym marszem aż do końca, choćby musiał mozolnie brnąć. Dorothy bez wahania przeskakuje filozoficzne wywody autora, żeby dotrzeć do fragmentów, w których jakaś postać i to ta najmniej oczekiwana, sięga w głąb siebie i okazuje się lepsza niż na to wskazywała jej natura.”

„Listowieść” ma przeszło 600 stron i muszę szczerze przyznać, że miejscami byłam jak Ray i brnęłam przez fabułę jak przez amazońską dżunglę. Z zachwytem nad warsztatem pisarskim Richarda Powersa, ale i mozołem, związanym z przyswajaniem treści. Myślę, że książka nie pozostawi nikogo obojętnym na piękno drzew i sprawi, że każdy czytający stanie się uważnym obserwatorem świata przyrody.

Moja druga lektura - „A gdyby ze świata zniknęły koty?” - to książka japońskiego pisarza, scenarzysty i producenta filmowego poruszająca problem zachowania się człowieka w obliczu choroby terminalnej. W Japonii sprzedała się w dwóch milionach egzemplarzy. Główny bohater wiedzie zwyczajne życie, gdy nagle dowiaduje się, że prawdopodobnie wkrótce umrze. Na swojej drodze spotyka diabła, a ten oferuje mu możliwość przeżycia kolejnego dnia, ale w zamian coś musi ze świata zniknąć. Znikają więc telefony, filmy i zegary… Gdy mają zniknąć koty, bohater mówi pas i godzi się na wszystko, co go czeka.

„Ci, którzy wiedzą, że jutro mają umrzeć, w pełni korzystają z czasu, który im pozostał”. Tak mówią niektórzy, ale moim zdaniem to bzdura. Od momentu, gdy człowiek zda sobie sprawę, że niedługo umrze, można tylko starać się powoli godzić pragnienie życia z nieuchronnością śmierci – żałując wielu drobnych wyborów i myśląc o marzeniach, których nigdy nie uda się zrealizować”.

I kolejny kluczowy cytat podsumowujący rozważania autora. „Niby żyłem na swój sposób, ale nie potrafiłem naprawdę być sobą. Nie zdołałem nawet odkryć, na czym polegało bycie akurat mną. Tyle porażek, tyle nietrafionych decyzji, tyle niespełnionych marzeń. Tylu ludzi, których nie poznałem, smaków, których nie spróbowałem, miejsc, których nie odwiedziłem. Miałem umrzeć z całym mnóstwem takich rzeczy i spraw. Ale nie szkodzi. Teraz cieszyłem się, że jestem sobą. Cieszyłem się, że jestem właśnie tutaj, nie gdzie indziej”.

Troszkę już chyba znużył mnie motyw znikania czegokolwiek ze świata. Czy to wymierających gatunków roślin i zwierząt, w tym m. in. pszczół, czy czegokolwiek innego. Na szczęście tytułowe koty nie zniknęły, więc ich wierni fani będą zadowoleni. Po przeczytaniu książeczki naszła mnie refleksja, że bezustannie odkładam wypad w góry… Taki zwyczajny, z plecaczkiem, bez szaleńczych wyczynów wspinaczkowych.

Majowy weekend właśnie się skończył. Pozdrawiam wszystkich sympatyków mojej pisaniny i życzę miłej lektury. Bardzo jestem ciekawa, jakie niezwykłe książki zrobiły na Was wrażenie…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Z półki leśnej Bibliotekarki - 30. Valeri Perrin i „Życie Violett”

Valeri Perrin i „Życie Violett”, czyli jak przetrwać pobyt w szpitalu Pomyślałam sobie, że napiszę o Sycylii. O tonącej w chmurach Etnie, teatrze grecko-rzymskim (bo najpierw był grecki, a potem Rzymianie go przebudowali) w Taorminie, o legendach związanych z Wybrzeżem Cyklopów i maleńkiej sadzawce Aretuzy w Syrakuzach…

Z półki leśnej Bibliotekarki - 29. Andrzej Stasiuk "Przewóz", Wojciech Szczawiński "Myśli przy końcu drogi" i inni ...

  „Przewóz” Andrzeja Stasiuka, „Myśli przy końcu drogi” Wojciecha Szczawińskiego oraz „Pawilon małych ssaków” Patryka Pufelskiego. A także wywiad rzeka z Andrzejem Stasiukiem przeprowadzony przez Dorotę Wodecką pt. „Życie to jednak strata jest” Po ciągnącej się w nieskończoność zimie nareszcie zrobiło się jaśniej i cieplej. No i od razu zakotłowało się w przyrodzie!

Z półki leśnej Bibliotekarki - 28. Anthony Doerr „Światło, którego nie widać” i „Biała Elegia” Han Kang

Anthony Doerr „Światło, którego nie widać” i „Biała Elegia” Han Kang Lasy okalające Bydgoszcz od strony południowej to Puszcza Bydgoska. Bardzo podoba mi się nazwa, bo kojarzy się z pradawnym borem, przepastnym, dzikim i tajemniczym, choć tak naprawdę niewiele ma dziś z nim wspólnego.