Z półki leśnej Bibliotekarki - 35. Juhani Karila „Polowanie na małego szczupaka”, Jakub Bączykowski „Zadzwoń, jak dojedziesz”, Valerie Perrin „Colette” i… Znowu jesień!
Juhani Karila „Polowanie na małego szczupaka”, Jakub Bączykowski „Zadzwoń, jak dojedziesz”, Valerie Perrin „Colette” i… Znowu jesień!
Doczytałam, że puszczyki nie tylko symbolizują mądrość, ale
także – z racji nocnego trybu życia – kojarzone są z magią i światem duchów. No
proszę, jakie czary w moim pięknym, bajecznie kolorowym, jesiennym lesie. Wierzenia
ludowe uznają puszczyka za zwiastuna zmian, a czasem nawet śmierci, ale nie
będę tym sobie zawracać głowy. W naszej kulturze raczej kruki i wrony kojarzą
się z nieszczęściem, być może dzięki opowiadaniu S. Żeromskiego. 
Tymczasem odkładam polowanie na puszczyka na plan dalszy, a opowiem, co znalazło się na leśnej półce. Zupełnie inne stwory i zupełnie inne polowanie. Co się pojawiło? Otóż: chyłki, skogole i warwasy! Brzmi nieźle, nieprawda? Dość egzotycznie. Skąd się wzięły? Prosto z książki pt. „Polowanie na małego szczupaka”, którą napisał Juhani Karila, finlandzki dziennikarz i pisarz. Książka zdobyła Lapońską Nagrodę Literacką, a mnie ujęła magią płynącą z przywołanego przez autora świata mitów finlandzkich, barwnymi opisami surowej przyrody północnej Finlandii, a także humorem, trochę absurdalnym, ale skrzącym się niczym niteczki babiego lata w jesiennym słońcu. Niezwykła jest także gwara, którą posługują się bohaterowie, tworząca niesamowity kontrast z językiem literackim opisującym akcję. Pomimo „szaleńczych” wydarzeń, książka porusza problemy, z którymi spotykamy się na co dzień, a morał płynie z niej taki, żeby samemu nie katować się, samoudręczać czy biczować, gdyż nie ma to najmniejszego sensu. Nie napiszę nic więcej. Przytoczę tylko dwa fragmenty, które być może zachęcą do tego, żeby książkę przeczytać.
Fragment nr 1.
„ – Często mam do czynienia w pracy z ludźmi, którzy chcą
zrobić sobie krzywdę. Nie widzę w tym niczego dziwnego. Dziwne natomiast jest
to, kto przejawia takie skłonności. Ci, którzy nie mają na swoim sumieniu
niczego poważnego, skaczą z piątego piętra. A ci, którzy z racji popełnianych
czynów mieliby wszelkie powody ku temu, by rzucić się pod pierwszą
nadjeżdżającą ciężarówkę, absolutnie nie odczuwają takiej potrzeby.”
Fragment nr 2, dość szaleńczy!
„W nocy zbudziły ją trąby. Podeszła do okna i wyjrzała.
Przez podwórze, na tyłach gospody walił jakiś korowód. Na czele szedł
niedźwiedź, na którym siedziała okrakiem naga kobieta, z łbem lwa zamiast
głowy. W jednej ręce trzymała żmiję, a w drugiej cugle. Za nią na mocnych
pająkowatych odnóżach kroczyło brokułowate połączenie trzech głów: kota, żaby i
jakiegoś króla. Dalej, na długich, czaplich nogach stąpała pójdźka, a pochód
zamykał humanoid o buzi dziecka siedzący na grzbiecie dromadera”. Gra słów
przypomina mi piosenkę Artura Andrusa pt. „Szalona krewetka”. Opisuje ona bar „z
żandarmem, który pokarmem dokarmia arlekina, z pastorem, który wieczorem
przebiera się za delfina, z operową divą, która śpiewa krzywo i z żoną sędzi,
która pędzi z żętycy śliwowicę, którą na Rysy dostarcza łysy niedźwiedź
przebrany za kozicę”. Nie wiem skąd w ludziach bierze się taka fantazja i dar
bawienia się słowami, ale bardzo mi to imponuje. 
W zupełnie innym klimacie toczy się akcja książki pt. „Zadzwoń,
jak dojedziesz” Jakuba Bączykowskiego. Powieść porusza trudne tematy i prowadzi
do zaskakującej konkluzji. Motywem przewodnim jest problem starzejących się
rodziców, tutaj - niedawno owdowiałego ojca - i konieczność zapewnienia im
opieki. W książce poznajemy troje rodzeństwa. Każde z dzieci prowadzi aktywne
życie, zmaga się z wieloma problemami, dąży do swoich celów i do końca nie znajduje
odpowiedzi, w jaki sposób pogodzić wyzwania, którym musi stawić czoła w
codziennej walce o przetrwanie z zapewnieniem opieki ojcu, a właściwie wzięciem
na swoje ramiona jego samotności, poczucia pustki i bolesnej świadomości
przemijania. Książka stawia pytanie o granicę poświęcenia i o to, czy ktoś od
nas tego wymaga, czy też sami wplątujemy się w emocjonalny kołowrotek, który
prowadzi nas na manowce. I o tym, jak łatwo oceniamy innych nic o nich nie
wiedząc. 
Ogromne wrażenie zrobiła na mnie także najnowsza książka
Valerie Perrin pt. „Colette”. To opowieść o kobiecie, która na pozór wiodła
nieciekawe życie, ale – jak to zwykle bywa – pozory rozminęły się z
rzeczywistością. Tytułowa Colette zawodowo zajmuje się naprawą butów i ubrań,
jest fanką lokalnej drużyny futbolowej, nie ma przy sobie bliskiej rodziny, za
to posiada poważanie wśród mieszkańców miasteczka. Akcja powieści zaczyna się w
momencie, gdy Agnes, bratanica tytułowej bohaterki, zostaje zawiadomiona, że
właśnie zmarła jej ciotka, nieżyjąca już od dwóch lat. I tu ruszamy w
fascynującą, literacką podróż! Wątki splatają się ze sobą i rozplatają, toczą obok
siebie jak kłębuszki kolorowych nitek, a przygody bohaterek pochłaniają
czytelnika bez reszty. Pisarka tworzy niezwykłą panoramę, a na jej tle buduje
historie swoich postaci: tytułowej Colette, Agnes, Blanche i Hannah Ruben. Powieść
wciąga bez reszty i trudno się od niej oderwać.
Polecam także ostatnią powieść Mario Vargasa Llosy pt. „To dla pani ta cisza”. Na chwilę przeniesie nas ona do Limy, w której poznamy Tonego Azpilculetę, znawcę, badacza i wielbiciela muzyki kreolskiej. Książka skłania do wielu refleksji. Ta, która nasunęła się, jako pierwsza, dotyczy pseudo-rzetelnej pracy badawczej i literackiej, a konkretnie, w jaki sposób za pomocą słowa pisanego i fantazji twórczej, manipulując faktami, stworzyć – i tu użyję bolesnego skrótu – z miernoty bohatera i zafałszować rzeczywistość. I choć cel tej metamorfozy może wydawać się szlachetny, nie zmienia to faktu, że prawda mija się z wyobrażeniami, a ułuda zastępuje świat realny. Książka napisana jest lekko i pogodnie, tak samo się ją czyta. A, jeszcze sobie pomyślałam, że często wydaje nam się, że piękniej jest tam, gdzie nas nie ma, np. w Andach Peruwiańskich czy Limie, ale gdy zaczynamy poznawać historię tego regionu i problemy, z którymi borykają się jego mieszkańcy, okazuje się, że nie doceniamy tego, co mamy.
Na zakończenie jeszcze tylko napomknę, że w lesie nadal trwa jesień. Bajecznie kolorowa, pachnąca, zachwycająca! Liście złocą się i mienią, czasami wiatr strąca je z drzew, a one łagodnie i miękko kołyszą się w przestrzeni zanim wylądują na ziemi. Mech, nasączony wilgocią, przypomina zieloną gąbkę. Pojawiły się grzyby, nawet takie, których nigdy wcześniej tutaj nie znajdowałam np. rydze. Ależ były wyborne! To ich odnalezienie skojarzyło mi się z magdalenką w książce M. Prousta, bo w dzieciństwie rydze rosły niedaleko mojej szkoły i na dużej przerwie między lekcjami pół klasy gnało „do lasku” na grzybobranie. I nagle te chwile wróciły do mnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Być może to ostatnie takie kolorowe dni polskiej jesieni.
Dlatego serdecznie polecam opisane książki. Idealnie nadają się na długie
wieczory, a takie właśnie się zaczynają… Za oknem deszcz, i wiatr i ciemna noc,
więc warto zapaść się w fotelu z dobrą książką i kubkiem pysznej, gorącej
herbaty. 
.png)




Komentarze
Prześlij komentarz